Prawo wymaga od lekarzy stosowania metod o skuteczności zweryfikowanej naukowo. Jest niestety w swym brzmieniu mocno nieprecyzyjne, bo konia z rzędem temu, kto umie powiedzieć, co to znaczy, że metoda ma udowodnione naukowo działanie. I jak w ten kontekst wpasowują się metody kontrowersyjne, np. homeopatia czy chelatacja. Jedni lekarze w związku z tym są przeciw, inni za, a wszystko rozbija się o niemożność rozsądnego zdefiniowania, czym jest „metoda zweryfikowana/udowodniona naukowo”. 

Pewną próbą opanowania tej sytuacji są wysoce krytyczne przeglądy systematyczne i metaanalizy publikowane przez naukowców skupionych w Cochrane Collaboration. Analizują oni, jak solidne podstawy naukowe mają interwencje zdrowotne – czy to polegające na podawaniu leków, czy wykonywaniu zabiegów. Analiza taka polega m.in. na sprawdzeniu, jak wiele badań na dany temat dało wyniki spójne, a ile sprzeczne, jak wielu chorych przebadano, jak wiele badań było prawidłowo zaprojektowanych (a więc mało podatnych na błędy). Wydawałoby się, że współczesna medycyna dysponuje metodami, które są świetnie przebadane, przeanalizowane, mają gruntowne naukowe podstawy i na pewno działają. Nic bardziej mylnego. 

Jak już wspomniano, autorzy z Cochrane Collaboration są bardzo krytyczni i nie przepuszczają błędów. To evidence-based medicine najwyższej próby – prawdziwe diamenty wśród prac naukowych. Niedawno sprawdzono, jak wiele spośród ocenionych przez nich metod leczenia zostało uznanych za mające najwyższej klasy podstawy naukowe. Ile z nich po prostu działa – można powiedzieć kolokwialnie. Albo bardziej precyzyjnie – co do ilu z nich mamy duży stopień pewności, że faktycznie działają (nawet jeśli nie u wszystkich jednakowo uniwersalnie – może być bowiem tylko pewna grupa, która z takiego działania odnosi konkretne korzyści). 

Jak się okazuje, najwyższej klasy dowodami naukowymi dysponuje zaledwie 10% metod leczenia. Przeszło połowa metod terapii ma natomiast dowody uznane za słabe lub bardzo słabe. 

Odsetek ten niewiele zmienia się wraz z postępem nauki – podobna analiza przeprowadzona w 2016 r. przyniosła podobne rezultaty. 

Nie da się ukryć, że zmusza to do przemyśleń i komentarzy:

  1. fakt, że za jakąś metodą leczenia nie stoją najwyższej klasy dowody z badań naukowych oczywiście nie przesądza o jej nieskuteczności (co jest logiczne), ale też nie przesądza o jej niestosowaniu przez lekarzy (tu warto przypomnieć nieprecyzyjny wymóg stosowania metod „zweryfikowanych naukowo”);
  2. o tym, czy dana metoda należy do kręgu „medycyny alternatywnej”, raczej chyba nie decydują badania naukowe, tylko opinia przedstawicieli zawodów medycznych, uwzględniająca tradycję, doświadczenia własne, kolegów, dostępność do kursów i wiedzy itd.;
  3. dostępna wiedza wskazuje na konieczność prowadzenia badań wysokiej jakości, ale ich odsetek nie wzrasta, prawdopodobnie przez równoczesną presję na publikacje (jakiekolwiek), które na licznych uczelniach są dziś podstawą rozliczania naukowców z ich pracy;
  4. w dziewięciu przypadkach na dziesięć nie ma pewności, czy zalecone leczenie faktycznie działa; 
  5. powoływanie się na dowiedzione naukowo metody medycyny i przeciwstawianie ich metodom alternatywnym nie ma tak mocnych podstaw, jakby chcieli tego zwolennicy tych pierwszych;
  6. w najlepszych na świecie analizach skuteczności terapii nie uwzględnia się konfliktu interesów, tj. faktu sponsorowania danego badania przez producenta leku czy urządzenia medycznego. To mogłoby jeszcze zmniejszyć odsetek „wysokiej klasy dowodów naukowych”;
  7. za większością metod terapeutycznych stoi zatem doświadczenie własne i przekonanie lekarza o ich skuteczności. Doświadczenia własne i przekonania mają jednak nie tylko lekarze – jest sporo zawodów medycznych i okołomedycznych (choćby dietetycy, fizjoterapeuci, osteopaci, kinezjolodzy, refleksolodzy, specjaliści medycyny chińskiej, tybetańskiej, zielarze…), którzy także niosą pomoc w cierpieniu. Kontekst rzeczonych 10% mocno zmienia dystans – wywyższanie jednej medycyny nad drugą wygląda w nim niezbyt poważnie. Więcej szacunku i wzajemnej komunikacji (w obu kierunkach) pomogłoby wszystkim stronom – a przede wszystkim pacjentom;
  8. warto jednak pamiętać, że lekarze są uprawnieni do przepisywania środków o działaniu silnym (czyli leków na receptę); i to jest zupełnie niezależne od kwestii badań naukowych – dysponują „mocnymi” (a na pewno reglamentowanymi) możliwościami;
  9. niezaprzeczalną zaletą klasycznej (akademickiej) medycyny jest natomiast diagnostyka i różnicowanie chorób: wiele czasu i wysiłku w edukacji lekarzy poświęca się na umiejętność podejrzewania (wśród zupełnie niecharakterystycnych objawów) poważnych chorób, w których wczesne rozpoznanie jest elementem kluczowym – choćby nowotworów, przewlekłych zakażeń wirusowych w rodzaju HIV czy wirusowych zapaleń wątroby. Przeoczenie ich może mieć tragiczne skutki;
  10. także ostre i ciężkie stany zagrażające życiu, w których kluczowe jest szybkie działanie, są domeną specjalistów na SOR czy OIT. Dyskusje o słabych podstawach naukowych interwencji dotyczą raczej przewlekłych i mniej poważnych rozstrojów zdrowia. 

Na podstawie

The quality of evidence for medical interventions does not improve or worsen: a Meta-Epidemiological Study of Cochrane Reviews. Howick J, et al. J Clin Epidemiol. 2020.